21 września 2009

Powolutku)



W piątkowe popołudnie zwykle tak bardzo uwiera mnie miasto, że zaniedbując zakupy na weekend wyjeżdżam jak najszybciej tam, gdzie hamaczek.
Rytuałem od lat są sobotnie wyprawy po zakupy i prasę do wsi większej.
Wieś większa oddalona jest o 8 km od wsi małej – taka okoliczna aglomeracja.
Jest tutaj kościół, biblioteka, bank, apteka, ośrodek zdrowia, stacja benzynowa, remiza, straż pożarna, restauracja, bar, kilka sklepów, cukiernia i salon fryzjerski „Fala”.
Jest też dworzec kolejowy ze słynną stacją Blues Express w środku lata.
Już sama droga po zakupy przebiega uroczo - o świcie nie można się ani śpieszyć, ani hałasować, myśli płyną wolno, są głębokie i rześkie jak poranek.
Zaczynam od masarni, pewnie dlatego, że ważna jest tu pora zakupów – w sobotę haki pustoszeją z minuty na minutę i najczęściej około południa na drzwiach pojawia się kartka. Zamknięte. Towar wyprzedano.
Rzeźniczka Kinga – moja imienniczka - jest kobietą piękną i skromną, do której większość klientów zwraca się na „ty”. Niemal nikt nie mówi tu proszę, mówią najczęściej „daj”.
„Daj mi jeszcze 2kg parówek”. Wszyscy kupują na kilogramy.
Potem ulubiona sobotnia gazeta – prawie zawsze ostatnia – czasem myślę, że jedyna, bo ile razy, do cholery, można mieć szczęście? Regał z gazetami za żelaznymi drzwiami sklepu Anatol zatrzymuje mnie zresztą zawsze na dłużej.
Cała prasa w cenie 1 - 1,99zł . Prawie wszystkie tytuły dotyczą jednego. Życia.
„ Z życia wzięte”, „Życie na gorąco”, Takie jest życie”, Na ścieżkach życia”, „Prawdziwe życie”. Hmm
Na pozostałych anatolowych półkach panują towary lokalnych marek, a w dziale pieczywo natrętnie pachną olejkami smakowymi ciasta, ciastka i ciasteczka.
Obok Anatola sklep Przemysłowy. Na drzwiach – Zapraszamy.
Wybór różnokolorowych loków do włosów, linek, kwiaciastych siatek, nylonowych fartuchów, łapek na muchy, klamerek, słoików, kaloszy i plastikowych cerat niezmiennie mnie zachwyca.
Cieszy jeszcze jedno, na parkingu przed sklepami zawsze znaleźć można wolne miejsce.
Nikt nie zamyka swoich samochodów, nie przypina rowerów. Na sklepowych schodach umorusane dzieci i puszczone luzem psy czekają na mamy, babcie i właścicieli.
Wracają potem wolno, przecież nikt się nie śpieszy, do swoich domów z kolorowymi ogrodami, z bajkowymi krasnalami i gotują pachnące wsią obiady dla licznej rodziny w wielkich emaliowanych garnkach.
Wracam i ja. Gotuję pachnący wsią obiad w trochę mniejszym emaliowanym garnku, piekę gofry, zbieram grzyby, kwiaty, zioła, śliwki, kasztany i jesienny wrzos. Odpoczywam, jestem radosna, zwykle zrelaksowana.
I tak cofnięta w oczekiwaniach, wymaganiach, roszczeniach, pretensjach, wracam w poniedziałek w miejski tłum.
Kocham ten pęd tu.
Uwielbiam spokój tam :)





11 września 2009

9.11


9.11 - We will never forget....